Poproszono mnie o napisanie tekstu na temat Blue Monday. Zaniepokoiłem się, że jako praktykujący od lat psycholog nic na ten temat nie wiem, więc tym bardziej ochoczo począłem przeszukiwać Internet. Wikipedia poinformowała, że to termin wprowadzony do powszechnego użycia przez niejakiego Cliffa Arnalla.
"Blue Monday" oznacza „najbardziej depresyjny dzień w roku”, a oblicza się go w oparciu o specjalny, dość rozbudowany wzór uwzględniający różnorakie czynniki sprzyjające obniżeniu nastroju, jak na przykład paskudna pogoda, brak pieniędzy czy niepowodzenia w realizacji noworocznych postanowień. Co ciekawe, wypada on zawsze w trzeci poniedziałek stycznia, czyli obecnie piętnastego. W tym samym artykule znalazło się też stwierdzenie, że w gruncie rzeczy chodzi o teorię pseudonaukową, która została stworzona przez osobę dość luźno związaną z psychologią na zamówienie agencji PR i od tego czasu jest mocno kwestionowana przez badaczy. Co więcej, sam autor stwierdził ostatnio, że wcale nie zamierzał dowodzić, jak niebezpieczny dla naszego samopoczucia jest styczeń, lecz raczej pragnął zachęcić do pozytywnego spojrzenia na początek roku jako szansę i możliwość zmiany.
Nauka nauką a życie życiem. Środki przekazu ochoczo podchwyciły atrakcyjnie brzmiący termin (trudno je o to winić), a sieć zaroiła się od stron www radzących, jak „przetrwać” Blue Monday. Zirytowani badacze obwiniają autora (raczej nie kolegę po fachu) przede wszystkim o dwie rzeczy. Po pierwsze, o deprecjację psychologii i psychiatrii, bo kto te nauki weźmie jeszcze na poważnie, skoro wiele osób intuicyjnie czuje, że jemu jednak ten „najgorszy dzień” zdarzył się kiedy indziej? Drugi zarzut jest poważniejszy, bo odnosi się do naszego rozumienia depresji. Wzór sugeruje, że dla każdego z nas zespół czynników powodujących pogorszenie nastroju jest identyczny i że są one raczej lżejszego kalibru (jak na przykład pogoda, czy przejściowy brak pieniędzy). Oczywiście, nikt nie zaprzeczy, że niektórzy z nas czują się wówczas gorzej, ale takie rozumienie sprawia również, że podobnie zaczynamy rozumieć faktyczną depresję – a więc wystarczy tylko zastosować się do porad ze stron internetowych i zły nastrój minie. Stąd osoby cierpiące na depresję często, zwłaszcza w fazie początkowej, słyszą od bliskich i znajomych porady typu „weź się w garść”, „zrób sobie przerwę”, albo „idź do kina”. Nie przynoszą one rezultatu, bo przyczyny pogorszenia nastroju są wewnętrzne i pomóc może jedynie wizyta u psychologa, a w bardziej poważnych przypadkach u psychiatry.
Z pewnym rozbawieniem przeczytałem pouczającą opowieść dr Deana Burnetta, neuropsychologa z uniwersytetu w Cardiff, znanego w Wielkiej Brytanii popularyzatora nauki, autora wydanego również w naszym kraju bestselleru pt. „The Idiot Brain”. Na łamach „The Guardian” przedstawia on swoją syzyfową pracę wyjaśniania w mediach faktycznego znaczenia (czyli braku znaczenia) teorii Blue Monday. Otóż im bardziej starał się udowadniać, że koncepcja ta pozbawiona jest najmniejszego sensu i opisywać, z czym muszą faktycznie mierzyć się osoby cierpiące na depresję, tym bardziej jego słowa w kolejnych wypowiedziach były przeinaczane, a on sam przedstawiany jako zwolennik tej „teorii”, zgodnie z góry założoną przez wydawcę tezą.
Mam zatem nadzieję, że z tym tekstem pójdzie lepiej, a jego autor, inaczej niż dr Burnett, nie podda się depresji wobec (pozornej?) bezcelowości popularyzowania nauki zalewanej przez wzbierające fale pseudonaukowego bełkotu.
dr Marek Osmański, psycholog, psychoterapeuta, dr n. humanistycznych, wykładowca kierunku Psychologia w Biznesie w WSB.
Nauka nauką a życie życiem. Środki przekazu ochoczo podchwyciły atrakcyjnie brzmiący termin (trudno je o to winić), a sieć zaroiła się od stron www radzących, jak „przetrwać” Blue Monday. Zirytowani badacze obwiniają autora (raczej nie kolegę po fachu) przede wszystkim o dwie rzeczy. Po pierwsze, o deprecjację psychologii i psychiatrii, bo kto te nauki weźmie jeszcze na poważnie, skoro wiele osób intuicyjnie czuje, że jemu jednak ten „najgorszy dzień” zdarzył się kiedy indziej? Drugi zarzut jest poważniejszy, bo odnosi się do naszego rozumienia depresji. Wzór sugeruje, że dla każdego z nas zespół czynników powodujących pogorszenie nastroju jest identyczny i że są one raczej lżejszego kalibru (jak na przykład pogoda, czy przejściowy brak pieniędzy). Oczywiście, nikt nie zaprzeczy, że niektórzy z nas czują się wówczas gorzej, ale takie rozumienie sprawia również, że podobnie zaczynamy rozumieć faktyczną depresję – a więc wystarczy tylko zastosować się do porad ze stron internetowych i zły nastrój minie. Stąd osoby cierpiące na depresję często, zwłaszcza w fazie początkowej, słyszą od bliskich i znajomych porady typu „weź się w garść”, „zrób sobie przerwę”, albo „idź do kina”. Nie przynoszą one rezultatu, bo przyczyny pogorszenia nastroju są wewnętrzne i pomóc może jedynie wizyta u psychologa, a w bardziej poważnych przypadkach u psychiatry.
Z pewnym rozbawieniem przeczytałem pouczającą opowieść dr Deana Burnetta, neuropsychologa z uniwersytetu w Cardiff, znanego w Wielkiej Brytanii popularyzatora nauki, autora wydanego również w naszym kraju bestselleru pt. „The Idiot Brain”. Na łamach „The Guardian” przedstawia on swoją syzyfową pracę wyjaśniania w mediach faktycznego znaczenia (czyli braku znaczenia) teorii Blue Monday. Otóż im bardziej starał się udowadniać, że koncepcja ta pozbawiona jest najmniejszego sensu i opisywać, z czym muszą faktycznie mierzyć się osoby cierpiące na depresję, tym bardziej jego słowa w kolejnych wypowiedziach były przeinaczane, a on sam przedstawiany jako zwolennik tej „teorii”, zgodnie z góry założoną przez wydawcę tezą.
Mam zatem nadzieję, że z tym tekstem pójdzie lepiej, a jego autor, inaczej niż dr Burnett, nie podda się depresji wobec (pozornej?) bezcelowości popularyzowania nauki zalewanej przez wzbierające fale pseudonaukowego bełkotu.
dr Marek Osmański, psycholog, psychoterapeuta, dr n. humanistycznych, wykładowca kierunku Psychologia w Biznesie w WSB.